Jestem dość upartym stworzeniem. Podczas pierwszego pobytu w Nowym Jorku byłem bardzo pochłonięty zwiedzaniem ikon miasta. Mieliśmy wykupione city passy – jak wszystko tam, dość drogie. Chcieliśmy wycisnąć z nich jak najwięcej. Jednym z celów, którego nie udało mi się osiągnąć to nowojorska plaża. Kocham wodę i plażę.
Niespełna trzy lata później poleciałem już do Nowego Jorku „na luzie”, tak sobie pobyć. W trakcie mojej powrotnej podróży do Europy zdarzyła się pięciogodzinna przesiadka na lotnisku JFK. Postanowiłem wykorzystać ten czas na plażowanie w marcu, w Nowym Jorku.
Cel był prostszy do osiągnięcia niż mi się wcześniej wydawało, wystarczyło otworzyć Google Maps i znaleźć piasek przy brzegu.
Nowy Jork jest szczęśliwym posiadaczem kilkunastu plaż, miasto leży w końcu nad oceanem atlantyckim. Fort Tilden, Jacob Riis, Jones, Long Beach i chyba najsławniejsza Coney Isalnd.


Po dotarciu na ostatnią stację metra, już tylko kilka przecznic dzieliło mnie od plaży Rockaway w dzielnicy Queens. Zobaczyłem pomnik ofiar katastrofy American Airlines 587; czwarty pod względem ilości ofiar wypadek lotniczy w Stanach Zjednoczonych, który wydarzył się 12 listopada 2001 roku.
#NewYork 2 lata temu (koniec 03), między1 a 2 lotem wybrałem się na plażę, jeśli lot masz z #JFK – polecam pic.twitter.com/074MreC6a9
— dookolakuli (@dookolakuli) styczeń 31, 2016
Potem była już tylko plaża… Mimo zimy (koniec marca), w wodzie pływali surferzy. W okolicach promenady było bardzo mało osób. Biorąc pod uwagę zgiełk Nowego Jorku, to miłe. Można odpocząć. Ilość potrzebnej infrastruktury plażowej i restauracji była porównywalna z kurortem turystycznym.

