#dookołakuli: 6-9. dzień – Palawan

Z radością i wielkim zaciekawieniem wybrałem się na lotnisko w Dubaju. Tęskniłem za Azją, a jeszcze bardziej byłem ciekaw linii lotniczych Cebu Pacific, jeszcze nigdy nimi nie leciałem, a naczytałem się mnóstwo. Okazało się że samolot Cebu to wielki A330 i właściwie nie przypomina w żaden sposób tanich linii lotniczych. Był czysty, przestronny. Zaskoczyły mnie stewardessy, które właściwie ani razu się nie uśmiechnęły. Na szczęście udało nam się przeskoczyć na 3 wolne miejsca, więc większość lotu mogłem podsypiać i podróż minęła bardzo szybko.

W Manili napotkaliśmy na ścianę gorąca i wilgoci. Nie było to przyjemne. Nie rozeznaliśmy się, że transfer między terminalami w MNL jest też po airside. Po wyjściu na zewnątrz mogłem przynajmniej spokojnie zapalić papierosa. Coraz lepiej znoszę długie loty bez papierosa. Pomagają w tym gumy i pastylki z nikotyną. Co więcej, to był pierwszy lot w moim życiu podczas którego się nie objadłem. Późnym rankiem docieramy do terminalu krajowego, który wielkością przypomina 1/4 Modlina. Jak na tak duży kraj to dziwne, że mają małe lotnisko krajowe, choć zapewne cześć lotów krajowych odbywa się z innych terminali. Kilka godzin oczekiwania spędziliśmy na lądowaniu telefonów i nacieszeniu się z darmowego Internetu, który lata tam bardzo sprawnie. Rozmowy z Polską, czasami trudne i stresujące. Zjedliśmy pierwszy raz tradycyjne filipińskie pampuchy z wkładką mięsną albo warzywną.

Lot AirAsia trwał niecałą godzinę. Około 20 byliśmy już w Puerto Princesa, stolicy wyspy Palawan. Tam jeszcze mniejsze lotnisko. Przy wyjściu mało komunikatywny bankomat, do którego wpisuje się pin, ale pieniędzy nie wypłaca i nie wydaje pokwitowania, że się popsuł. Za chwilę przekonamy się, że to norma na Palawanie i nie ma się czym przejmować. Wsiedliśmy w odpowiednika tajskiego tuk-tuka i po około 50 minutach dotarliśmy do dworca autobusowego, który nocą raczej przypominał fermę kurzą. Wsiedliśmy w autobus nie mając biletów i nie mając filipińskiej gotówki. Oczywiste było, że kierowca lub konduktor nie będą mieli terminalu płatniczego. Udało się nam ubłagać konduktora, by wziął od nas amerykańskie dolary. To była 24 godzina naszej podróży z Dubaju.

 

Palawan stars
Zdjęcie zrobione przez denAsuncloner (flickr)

Jednak podróż autobusem zawsze należy do tych najmniej przyjemnych, na szczęście nie mieliśmy opóźnień i po około siedmiu godzinach byliśmy w El Nido. Niebo nad Palawanem jest czyste, klarowne i jasne od tysiąca gwiazd, które oświetlają drogę. B. twierdziła, że podobne jest w Bieszczadach. Ja tylu gwiazd w życiu jeszcze nie widziałem.

Była chyba trzecia albo czwarta nad ranem gdy znaleźliśmy się w naszym hotelu. Czekała nas piękna niespodzianka, wraz z pierwszymi promieniami słońca, zaczęliśmy odkrywać, że jesteśmy w raju. Od razu z naszego tarasu schodzi się do wody, a bliżej horyzontu rozciągają się niezwykle magiczne widoki.

20160509_053430
5:34, widok z naszego hotelowego tarasu
20160509_061144
6:11
20160509_172457
Popołudniowy odpływ

Postanowiliśmy zebrać jeszcze trochę sił i w pierwszy dzień pobytu w El Nido zobaczyć najbardziej interesujący punkt tego raju. Wycieczka po wyspach i plażach. Tak, tak, to było niezapomniane przeżycie. B., która kilka lat temu była nad zatoką Ha Long, myślała, że żaden widok tej zatoki nie przebije, po zobaczeniu wysepek w pobliżu El Nido, zmieniła zdanie.

Trudno opisać całodniową wycieczkę po tych miejscach, trudno nie użyć innego słowa jak przepiękne. Na katamaranie zjedliśmy też jeden z najlepszych posiłków podczas całej wyprawy dookoła świata; świeże ryby, warzywa i owoce. Na jednej z plaży zasnąłem snem twardym, była to 41 godzina ciągłej podróży z Dubaju, opleciona jedynie snem samolotowym. Nie pomagało budzenie B., kapitana naszej wycieczki, dopiero zimny język bezdomnego psa na mojej twarzy kazał mi wstać. Do tego momentu tak dobrze mi się tam drzemało. Najśmieszniejsze jest, że nie wiem kiedy tam zasnąłem.

 

 

 

W drodze powrotnej stosowaliśmy wszelki niefarmakologiczne metody walki ze snem, około godziny siedemnastej poprawiło się i weszliśmy na wyższe obroty. Postanowiliśmy wieczorem wyjść do plażowej dyskoteki. Zobaczyć filipińczyka, który gra reggae, ciekawa kompilacja. To co zdziwiło mnie w El Nido, to mała ilość turystów. Sama miejscowość jest dość mała, można ją przejść pieszo. Jeszcze dużo czasu upłynie zanim to miasteczko przeistoczy się w turystyczny kurort, na szczęście.

Podczas pobytu na Palawanie piłem tamtejszy rum. Nie jestem fanem rumu, ale ten nie był taki zły. Miał zdecydowanie więcej procent etanolu niż nasza wódka. Dobrze smakuje z Colą.

Następnego dnia wypożyczyliśmy skuter i pojechaliśmy odwiedziliśmy miejscowy rynek, aby popróbować lokalnych smakołyków. Niestety, nie znaleźliśmy ani jednej budki z jedzeniem. Około południa wybraliśmy się na plażę około dwudziestu kilometrów od El Nido – Nacpan. Po drodze widziałem lokalne lotnisko, ale to opowieść na odrębny post. Droga tam wcale nie była szybka i prosta, jednak po godzinie byliśmy już na miejscu. Plaża jest bardzo ładna, ale po skakaniu po wyspach w dniu poprzednim, niewiele już zrobi na nas wrażenie. Oczywiście obok naszego legowiska rozłożyli się Polacy, z reszta bardzo mili. Przy zachodzie słońca przysiadła się do nas dziewczynka, Filipinka. Byłem pod wrażeniem, że niemal wszyscy tam bardzo dobrze znają angielski. Dziewczynka nie miała żadnych problemów żeby się z nami porozumieć.

20160510_152222
Panorama plaży Nacpan

Powrót z plaży był wielką przygodą. Droga w początkowym etapie była pokryta łatwo unoszącym się pyłem, co sprawiło, że po pół godzinie byliśmy nim oblepieni. Pył był uszach, nosie i oczach. Nie wspominając już o zębach i ubraniach. Trudno było zobaczyć cokolwiek na drodze.

Wieczorem powtórzyliśmy wycieczkę po przy plażowych barach El Nido z rumem w ręku, jednak najciekawsze o nas spotkało, to grupa rugbystów z Argentyny zapijających ostatnią noc na Filipinach. Robili chłopcy wrażenie.

Droga powrotna do Puerto Princesa autobusem była jedną z najbardziej męczących etapów całej podróży. Nienawidzę autokarów. Oczywiście, mimo zmęczenia nie zmrużyłem oka. Dobrze, że chociaż klimatyzacja działała. To niesamowite ile jest w stanie pomieścić jeden autobus, w najbardziej niebezpiecznych momentach jechaliśmy z pełnym obłożeniem miejsc siedzących, wypchanym bagażem (ciężkim) w dolnym luku i workami z czymś ciężkim i sypkim pomiędzy rzędami siedzeń. Zastanawiałem się czy kierowcy znają wzór na pęd. Na szczęście dojechaliśmy cali i zdrowi.

W Puerto zwiedziłem ulicę odchodzącą od lotniska – Rizal, niby tylko jedna ulica, ale jaka piękna! Zjadłem tam pizzę, w amerykańskiej sieciówce, na żydowskiej macy. Coś okropnego. Lotnisko w Puerto opiszę w oddzielnym poście.

ppsmnl.png
Droga do MNL okazała się dłuższa  i bardziej kręta, ale nie odczułem tego w samolocie (zasnąłem), dopiero przyjaciel wysłał nam PrtSc z fr24.

Leave a Reply