
17 maja, godz. 10:02, 10. godzina doby, Kings Cross, Sydney, Australia

Wstaliśmy. Zjedliśmy ostatnie normalne śniadanie. Popołudniem lecimy do Honolulu linią Jetstar. W Stanach Zjednoczonych skończt się normalne jedzenie, a nie będziemy mieli czasu i pieniędzy, żeby szukać zdrowej żywności. Nie zdążyliśmy już wejść na Harbour Bridge ani odwiedzić Muzeum Sztuki Współczesnej. Z jednej strony bardzo żałowałem, z drugiej wiedziałem, że w którymś miejscu naszej podróży musimy odpocząć. Z recepcji dostaliśmy nakaz wymeldowania się wcześniej niż myśleliśmy. Nakaz to dobre słowo określające nasze odczucia. Nakaz nie jest w Australii wydawany tonem generalskim, a wyjątkowo asertywnym. Po kilku takich nakazach wiem już, że nie ma z nimi co dyskutować, a tym bardziej obracać w żart. Moje poczucie humoru jest specyficzne w Polsce, a co dopiero w Australii.

Na początku drastycznej kolonizacji Australii, przez niemal pół wieku na ten kontynent przewożeni byli skazańcy. Skazańcy to ważne słowo. Nie jest tożsame z przestępcami czy mordercami. W tamtym czasie w Anglii skazywano za każde wykroczenie. Prawo zaostrzono, z uwagi na rosnące wskaźniki przestępczości. Taka pisowska logika, powiedzielibyśmy dziś. Tymczasem wśród skazańców znalazło się dziecko, które ukradło cukierka, prostytutka i zapewne, od czasu do czasu jakiś morderca.
Jaki ma to wpływ na dzisiejszą Australię? Szukanie związku nie wydaje się niezasadne. W końcu ten kraj ma nieco ponad 200 lat.
Moje nieśmiałe tłumaczenie nakazów, zakazów i wszechogarniającego, ograniczających nas przepisów można wytłumaczyć pisowską zasadą. Skoro rośnie przestępczość, zaostrzmy kary. Skoro nie da się ludzi ogarnąć, aby nie mogli sobie przeszkadzać, trzeba im bardzo jasno i bezdyskusyjnie nakazywać. Gdzie mają siedzieć podczas koncertu, gdzie mogą zapalić papierosa, ile promili alkoholu mogą jeszcze mieć we krwi, aby wejść do klubu, w którym będą pić, ile minut mają na wymeldowanie. Dlaczego w Polsce, Europie mamy taką szeroką, codzienną wolność? Oczywiste, że łamiemy prawo, ale jednak, jako tako (jak to mówi moja babcia) się dogadujemy.
O problemie, który staram się poruszyć pisze między innymi Julia Raczko na swoim blogu:
niby tu wszyscy tacy wyluzowani, biegają na bosaka i żyją nie przejmując się jutrem, niby. Australia to kraj zakazów i nakazów, ograniczeń, zasad, pozwoleń i szkoleń, miliona regulacji życia codziennego. Nawet, żeby pracować na drabinie musisz mieć uprawniający Cię do tego certyfikat, a swojemu dziecku nie możesz dać w urodziny do przedszkola tortu, żeby podzieliło się z kolegami, bo przecież ci koledzy mogą się zatruć. Prędkości nie możesz przekroczyć nawet o 3 km/h, na rower nie wolno Ci wsiąść bez kasku […] Australia to kraj zasad (często absurdalnych), które o dziwo większość przestrzega nawet ich nie zauważając.
17 maja, godz. 12:12, 12. godzina doby, Kings Cross, Sydney, Australia

Postanowiliśmy zaoszczędzić na biletach do lotniska (stacja metra, na której wysiada się do lotniska jest obłożona dodatkową opłatą).


Kolejka jest świetnym rozwiązaniem w Sydney. To miasto w ogóle wydaje się być bardzo przyjazne do życia. Pomijając oczywiście liczne zakazy i nakazy. A może właśnie dzięki temu?! Jest czysto, spokojnie, przestrzeń i architektura są uporządkowane. Jedzenie w restauracjach wygląda pysznie, w budkach jest pyszne, w sklepach wszelkie produkty są dostępne. Nie ma oczywiście takiego chleba jak w Polsce kiedyś, ale ten też jest zjadliwy. Do tego wszystkiego, alkohol nie jest drogi.
Wysiedliśmy na stacji poprzedzającej lotnisko. Oczywiście na mapie nie wydawało się daleko do naszego terminala lotniczego. Droga wiodła między innymi przez ośrodek szkoleniowy linii Qantas. Ku mojej radości oczywiście. Nikt nas nie zaaresztował, a znalazła się nawet jedna osoba, która nam pomogła znaleźć właściwą drogę.
17 maja, godz. 15:45, 15. godzina doby, Sydney International Airport
Na lotnisku nastało apogeum australijskiej natury. W kolejce, nie można było się zamyśleć, bo od razu ktoś za tobą krzyknie, tych ich australijskim akcentem next. Przy bramkach bezpieczeństwa czuliśmy się jak bydło prowadzone na pole. Nie znali zwrotu proszę, dziękuję. Było wskazywanie palcem. To dziwne zachowania na lotnisku. Zazwyczaj ochrona lotniska zachowuje kulturę, nie jest jej na rękę rozdrażnianie pasażerów, którzy i tak są zdenerwowani podróżą.
Zachowanie pracowników ochrony wynagrodził mi widok za oknem, widoczna była panorama centrum Sydney i startujące Qantasy. Mogłem tam zostać na zawsze!

Dziewięć i pół godziny nad Pacyfikiem
Pierwszy raz leciałem Boeingiem 787. Szczególnego wrażenia na mnie nie zrobił. Uwagę zwracają zdecydowanie większe okna. Był to najbardziej męczący lot, mieliśmy na nas dwoje trójkę, więc nie było jak się położyć. Poprzednie loty zdecydowanie nas rozpieściły.



Dolatujemy do Honolulu. Mimo tego, że jestem totalnie niewyspany, przespałem chyba dość istotny moment naszej podróży… linię zmiany daty.


17 maja, 6:25, 27. godzina doby, Honolulu International Airport
To dziwne, wczoraj czyli dzisiaj wstaliśmy o 9 rano. Tego samego dnia, czyli dziś wstaliśmy po 5 nad ranem. Kto rano wstaje…!
B. pierwszy raz przekraczała granicę do Stanów. Ja po raz czwarty. Dotychczas robiłem to na lotniskach Nowego Jorku i Los Angeles. Pierwszy raz w Honolulu. To było najprzyjemniejsze przekroczenie granicy. Prawie w ogóle nie było kolejki. Przejście częściowo odbywa się samoobsługowo w elektronicznym kiosku. Mnie nie udało się do końca wypełnić ankiety. Pobiegłem czym prędzej do Pani w okienku, zależało mi jak najszybszym przejściu formalności. Trzeba było zapalić. Ten pierwszy papieros po dziewięcio-godzinnym locie to połączenie przyjemności, wielkiego głodu i poirytowania, że tak długo trzeba było czekać. Pani urzędniczka była przemiła, kiedy dowiedziała się kim jestem z zawodu. Pogadaliśmy trochę o sposobie odżywiania. Zapewniała mnie, że kurczaki na Hawajach są bardzo zdrowe. Co prawda nie lubię lotniska w Honolulu, ale to przekroczenie granicy było naprawdę przyjemne.
17 maja, 8:25, 29. godzina doby, Honolulu International Airport
Doszliśmy zmęczeni do terminalu, z którego odlatują samoloty IslandAir, ale zgłodnieliśmy, więc wróciłem się po śniadanie. Zaczęła się dieta niezdrowa. Ponieważ B. była pierwszy raz na Hawajach, kupiłem jej smażony SPAM (stara się być wegetarianką). Ja, to świństwo jadłem raz. SPAM to gorsza, zdecydowanie gorsza wersja mielonki turystycznej. Podawana na ciepło, zimno i tysiąc innych sposobów. Po jednej porcji ociężałość na cały dzień i zgaga gotowe. Ponoć tradycja jedzenia tej konserwy wzięła się z okresu, kiedy Hawaje były przede wszystkim bazą wypadową amerykańskiej marynarki wojennej.
17 maja, godzina 11:02, 32. godzina naszej doby, znowu nad Pacyfikiem
Dzisiaj, o tej samej porze jechaliśmy kolejką na lotnisko w Sydney?!
Siedzimy w malutkim samolocie linii IslandAir i lecimy do Lihue, stolicy Kauai. Lot trwał niecałe 30 minut. Mimo tego stewardessy zdążyły opowiedzieć nam co widzimy za oknem i rozdać napoje.




17 maja, godzina 11:44, 32. godzina doby, Lihue International Airport, Kauai
Wyspę Ogrodów, jak nazywają Kauai znałem już trochę z zeszłego roku. Obiecałem sobie wtedy, że jeszcze tu przylecę. Okazuje się, że marzenia spełniają się szybciej niż mi się czasami wydaje. Tym razem nie była to samotna podróż, więc z zaciekawieniem patrzyłem na minę B., która odkrywała piękną zieleń tej wyspy.
Nie zapisałem nazwy firmy, od której wypożyczyliśmy samochód. Przez niemal godzinę pytaliśmy się kierowców w podjeżdżających autobusów czy to może my jesteśmy na liście rezerwacyjnej. Niestety lotniska w Lihue, mimo tego, że jest bardzo urokliwe, nie udostępnia sygnału Internetu.
Okazało się, że w wypożyczalni spotkałem tego samego Pana, który pomagał mi wypożyczyć samochód dokładnie rok temu. Miłe spotkanie. To była nasza pierwsza z trzech wypożyczalni samochodów, na Kauai – trzy dni, na Maui – jeden dzień, ale już na zachodnim wybrzeżu samochodem mieliśmy jeździć cały tydzień. Już był w ogródku, już witał się z gąską… Wyjmuję portfel, żeby dokonać formalności związanych z wypożyczeniem… Zapomniałem wziąć z Łodzi prawa jazdy! B. jeszcze nie rozumiała co to oznacza, chyba nie wiedziała jak wygląda nasz plan zwiedzania Kalifornii, Arizony i Nevady.

Ruszyliśmy. Miałem wrażenie, że byłem tu tydzień temu. Skoro na śniadanie była mielonka, to na obiad zjedliśmy hamburgery. Gdzieś po drodze do Waimea zatrzymaliśmy się w typowej knajpce hawajsko-amerykańskiej, ze skrzydłowymi drzwiami, keczupem i majonezem, okrągłymi stolikami, jaszczurką zaraz obok na barierce. Te hamburgery wspominaliśmy do następnego dnia. Nie były lekkostrawne.
W Waimea skręciliśmy w prawo i już byliśmy na dobrze zapamiętanej przeze mnie, krętej drodze do parku narodowego. Stany. Tu do punktów widokowych jeździ się samochodem. Po około pół godzinie oglądaliśmy jedne z najpiękniejszych widoków na tym świecie.




17 maja, godzina 17:07, 38. godzina doby, Kauai
Dzisiaj o tej porze lecieliśmy samolotem do Honolulu…
Zjechaliśmy z góry i… kryzys. Nasze organizmy powoli odmawiały posłuszeństwa. Po drodze zatrzymaliśmy się na plaży, aby ochłodzić się w Pacyfiku i choć trochę się zdrzemnąć. Tak zwany power nap jest nieocenionym składnikiem każdej podróży. Trudno było się nam obudzić, ale są na szczęście są budziki. Wczesnym wieczorem wyjechaliśmy do hostelu. Po drodze, niezmordowani, tuż za Lihue, zatrzymaliśmy się w Walmarcie.
Walmart to prawie taki sam symbol tak zwanej Ameryki jak McDonald`s. Wielka sieć supermarketów, w których można wszystko kupić i cała Ameryka się tam zaopatruje. My mamy Biedronkę, oni mają Walmart. Kiedy zakupiliśmy już wszystkie potrzebne nam produkty, łącznie z namiotem i śpiworem potrzebnym na szlak Kalalau, zaczęliśmy szukać warzyw… – Only frozen vagetables, there on the left… usłyszałem. Słucham? Byłem już nie raz w Walmarcie, ale były stoiska ze świeżymi warzywami. Skończyło się, że w wózku mieliśmy samo zdrowie; bekon, ersatz chleba tostowego, jaja, ser (?), orzeszki makadamia i masło orzechowe… i mrożone warzywa! B. zaczynała dostawać obsesji warzywnej.
17 maja, godzina 22:07, 43. godzina doby, Kapaa
Wieczorem po zalogowaniu się do hotelu, usiedliśmy na bagażniku naszego Forda, zapaliliśmy papierosa i wypiliśmy gin z tonikiem. Mijała 43 godzina naszej najdłuższej w życiu doby.
Jutro będzie jutro? Czy znowu jutro będzie dzisiaj? Na takie pytanie lepiej nie próbować szukać odpowiedzi będąc trzeźwym.