Nigdy nie marzyłem o Nowej Zelandii. W odróżnieniu od P. nie byłem też fanem ekranizacji powieści Tolkiena. To z nim obejrzałem pierwszy raz Władcę Pierścieni. On zabrał mnie do kina. Ja go zabrałem w długą podróż. Najdłuższą z możliwych. Do Nowej Zelandii.
Wszystko dzięki bardzo tanim biletom Thai Airways z Londynu do Auckland.
Dzień pierwszy – Łodzi do Berlina
Dojechaliśmy Uberem do dworca Łódź Fabryczna. To był pierwszy raz kiedy wyruszaliśmy z Łodzi Fabrycznej po remoncie. Zarówno kierowca Ubera ani my nie wiedzieliśmy gdzie jest przystanek Polskiego Busa. Jednak przypadkowo, dzięki pomocy innych pasażerów, znaleźliśmy miejsce odjazdu.
Polskim Busem ostatni raz jechałem chyba kilka lat temu i albo się postarzałem albo już nie nadaje się do jazdy autobusami. Po kłótni z kierowcą, który mimo tego że widział mnie przy okazywaniu biletów, nie chciał mnie później wpuścić. Wszedłem do autobusu pachnącego kanapkami. Do tego, mimo tego że to koniec kwietnia, nieznośny ukrop. Po przedłużającej się podróży, wieczorem dotarliśmy do Wrocławia. Po dwóch godzinach przesiadki wsiedliśmy do drugiego autobusu, do Berlina.
Dzień drugi – z Berlina do Heathrow
W Berlinie przesiadka przebiegała bez problemów. Na lotnisku udało się nam przemycić konserwę turystyczną, która nie zmieściła się już w walizce do nadania do luku bagażowego. Walizka była wypełnioną jedzeniem, które mieliśmy zamiar zjeść w Nowej Zelandii.
Lot Germanwings z Tegel (TXL) do Heathrow (LHR) to chyba najtańsza opcja dostania się bezpośrednio na lotnisko LHR. Pierwotnie mieliśmy lecieć z warszawskiego Chopina. Jednak okazało się że zostały zmienione godziny wylotu. Nie zdążylibyśmy się na lot popołudniowy do Luton. Wyszło na to, że za dolot do Londynu nie zapłaciłem 100 zł za bilet w jedną stronę, tylko niemal 300 zł. Pamiętam tą bezsenną noc, kiedy na kilkanaście dni przed odlotem moje plany dolotu legły w gruzach. Tak czy inaczej, przy cenie 1900 zł za bilet w dwie strony z Londynu do Auckland, wszystkie loty kosztowały i tak niewiele.
Pierwsze co oczywiście zrobiłem na lotnisku Heathrow było zapalenie papierosa. Nie do przyjęcia jest dla mnie, że nie ma tam palarni na airside.
Terminal drugi, który służy do obsługi lotów Star Alliance jest rzeczywiście bardzo ładny. Przed wejściem można zobaczyć ciekawą, współczesną rzeźbę. Dlaczego na lotnisku nie mogą wystawiać sztuki współczesnej częściej?! Terminal został nazwany imieniem Królowej Elżbiety Drugiej.
Jakkolwiek nie można tam palić, tak obsługa i zarządzanie transferami jest bardzo sprawna. Po tym jak doszliśmy do odprawy okazało się że nasz lot jest opóźniony około 10 godzin1. Nie było to dla nas niepokojące, dlatego że pierwotnie mieliśmy mieć 13 godzinną przesiadkę w Bangkoku. Z dwojga złego lepiej mieć przesiadką w Londynie, gdzie klimat jest bardziej przyjazny o tej porze roku. Ucieszyłem się, że będziemy mogli zdrzemnąć się w Europie. Jeszcze w Europie.
Po dwóch godzinach znaleźliśmy się już w hotelu nieopodal lotniska. Hotel może nie był najwyższej jakości, jednak jedzenie w restauracji hotelowej było przepyszne. Z pełnymi brzuchami około 20 byliśmy już z powrotem na lotnisku. Okazało się, że nasz lot jest jeszcze dodatkowo opóźniony więc de facto wylecieliśmy o 23.
Z Londynu do Auckland
Pierwszy samolot to Airbus A380, więc lot był czystą przyjemnością. To był mój trzeci albo czwarty lot 380, jednak pierwszy raz mogłem wejść w trakcie lotu na górny pokład. W Bangkoku byłem już kilka razy razy. Przesiadka była bardzo sprawna, a drugi samolot, mimo że to Boeing 777-200/300 o dziwo miał więcej miejsca na moje nogi. Byłem bardzo ciekaw jak spodobają mi się tajskie linie i słynne ich słynne posiłki. Nie było wcale takie dobre jak opisują inni podróżnicy na forach internetowych. Obsługa była bardzo miła, ale też spodziewałem się lepszej.
Samoloty były dość wysłużone, a największym minusem był system rozrywki pokładowej. Był stary. Ekran z uwagi na odbijanie światła czasami wręcz uniemożliwił oglądanie filmu. Zdecydowanie lepiej wspominam lot Thai2 na trasie krajowej.
Dzień trzeci – Nowa Zelandia, Wyspa Północna, z lotniska do Te Kauhata
Podróż minęła zaskakująco dobrze. Myślałem, że po 24 godzinach spędzonych w samolocie i w Auckland będziemy jak worek kartofli. Po przylocie do Nowej Zelandii czekała nas przeprawa przez urzędników imigracyjnych. Była bardzo dobrze zorganizowana. Następnie przeszliśmy przez kontrolę środowiskową. Na szczęście zapoznałem się z aktem prawnym dotyczącym wwożenia żywności do Nowej Zelandii. Nie mieliśmy żadnego problemu żeby przewieźć makaron, ryż, mięso w puszce, wódkę, zupki w proszku. Żałuję tylko, że zastosowałem się do przepisów prawa i przywiozłem tylko tyle papierosów na ile pokazów pozwalało prawo, ponieważ nie byliśmy w ogóle w tej kwestii sprawdzani. Urzędnik rzucił tylko krótkie pytanie ile mam paczek papierosów. Z drugiej strony, znając moje szczęście, jeśli wziąłbym więcej paczek, bylibyśmy skrupulatnie sprawdzani.
Czułem się po podróży do tego stopnia dobrze, że nie miałem żadnego problemu, żeby wsiąść do samochodu zaraz po przylocie.
Kamper
Nieopodal lotniska znajdowała się wypożyczalnia naszych kamperów. Firma Juicy. Okazało się, że kamper dużo gorzej był przedstawiany w Internecie, niż było w rzeczywistości. Bardzo się nam się spodobał. Wykupiłem ubezpieczenie “no risk”, ale potem okazało się, że bezstresowe ubezpieczenie nie obejmuje zniszczenia dachu. Za zniszczenie dachu należy zapłacić 5000 dolarów nowozlendzkich. Dodam, że dach kampera bardzo łatwo zniszczyć.
Kiedy u nas jest wiosna w pełni, w Nowej Zelandii zaczyna się jesień. Im dalej na południe, tym jest zimniej. Spodziewałem się więc, że będzie zimno w trakcie naszego wyjazdu, jednak Auckland przywitało nas słońcem i ciepłem. Mimo to poprosiłem pracownika Juicy o dodatkowe koce. Nie było z tym żadnego problemu.
Do toalety dostaliśmy tabletki przypominające te do zmywarki. Należało je wrzucać po opróżnieniu zbiornika na czarną wodę. Czarna woda to ta z toalety. Z kolei szara woda, to ta ze zlewu w „kuchni” i z łazienki. Pierwszy prysznic wzięliśmy jeszcze na kampingu Juicy przy wypożyczalni samochodów.
Ruszamy
Samo przedmieście Auckland zupełnie nas nie zainteresowały. Chciałem jak najszybciej wyjechać z miasta, żeby bezpiecznie dotrzeć do naszego pierwszego noclegu. Zdawałem sobie sprawę że ponad 24 godzinna podróż zaraz zacznie dawać się we znaki.
Pierwsze co mnie zaskoczyło to szybkość opadania wskazówki pokazującej ilość paliwa. Byłem święcie przekonany że mamy dziurawy bak. Na szczęście cena benzyny niewiele odbiegała od polskiej. Po kilku dniach potwierdziło się, że kamper pali jak smok.
Po około dwóch godzinach dojechaliśmy do naszego pierwszego kampingu. Był położony w niewielkiej miejscowości na północ od Hamilton – Te Kauwhata. Żeby się nie zgubić, korzystałem z map HERE zgranych jeszcze w Polsce. Bardzo dobrze się sprawdziły.
To był darmowy kamping. Były tam trzy kampery. Nasz był największy. W okolicy była toaleta, więc na szczęście nie musieliśmy korzystać z naszej “łazienki”. Mieliśmy jakiś lęk przed próbami skorzystania z niej na początku. Często jestem tak zmęczony podczas podróży, że nie mam siły spać. Emocje związane z z długim lotem wyciszyłem drinkiem. P. już spał, a obserwowałem niebo Nowej Zelandii. Nie wierzyłem, że jestem tak daleko od domu.
Na darmowych kampingach nie ma podłączenia do prądu. Nie pamiętam kiedy zasnąłem, ale obudziliśmy się chyba w środku nocy. Niebo było pełne gwiazd. Tak bardzo żałowałem, że nie mam aparatu fotograficznego z prawdziwego zdarzenia. Przypomniało mi się niebo nad Palawanem na Filipinach. To, o którym B. mówiła, że jak w Bieszczadach…
Dzień czwarty – z Hamilton do Omori nad jeziorem Taupo
Wyruszyliśmy jeszcze o zmroku. Pierwszy celem naszej podróży była kupić karta SIM, aby móc korzystać z Internetu. Niestety, mimo danych starczyło nam na podstawowe potrzeby; bank, rachunki, podstawowe informacje. Dobrze, że aplikacja pokazująca najbliższe kampingi dostępna była offline3.
To był ostatni moment na decyzję o zwiedzaniu planu filmowego Hobbita4 i gorących źródeł Rotorua. Jednogłośnie zrezygnowaliśmy z tych atrakcji. Po pierwsze zniechęciła nas cena, a po drugie woleliśmy spędzić jeden dzień więcej na Wyspie Południowej.
Widoki były poprzecinane zabudowaniami, gdzieniegdzie można było dopatrzeć się porośniętego zieloną trawą wzgórza, na którym rosło drzewo. To taki bardzo charakterystyczny widok na północnej wyspie.



Ruszyliśmy w kierunku jeziora Taupo.
Kolejny przystanek w miejscowości Kinloch. Była to typowa wakacyjna miejscowość przeznaczona dla Nowozelandczyków. Jezioro było bardzo duże. Spacer nie był zbyt udany. Jak to powiedział P. – tak jak w Polsce. Myślę że po oglądaniu tak wielu zdjęć Nowej Zelandii człowiek ma w głowie tylko te zapierające dech w piersiach widoki. Jeśli trafi na krajobraz, który może zobaczyć w swoim kraju, czuje się zawiedziony.
Wróciliśmy na drogę i dotarliśmy do miejscowości Taupo, gdzie zatankowaliśmy pierwszy raz samochód. Tankując zawsze na jednej stacji benzynowej dostawaliśmy zniżkę. Objechaliśmy samochodem cały wschodni brzeg jeziora, po drodze widzieliśmy przepiękne krajobrazy. Zachód słońca kolorował intensywnie drzewa, trawę i drogę. Tuż przed zmrokiem udało nam się dotrzeć na kolejny kamping – Fish Beach, tuż przy brzegu jeziora Taupo.
Dzień piąty – wulkan Tongariro
Fish Beach
Kiedy wstaliśmy jezioro pokryte było pływającą mgłą, która powoli znikała ogrzewana przez wschód słońca.
Tongariro
Kolejny dzień to droga w kierunku Tongariro. Po drodze Zatrzymaliśmy się z żeby podziwiać niejeden widok z wielką górą w tle. Spotkaliśmy nowozelandzkie konie, wypasane jak inne zwierzęta na polach ogrodzonych drutem podłączonym pod prąd. W Nowej Zelandii zwierzęta bardzo często są odziane. Wynika to z tego, że spędzają na polu cały rok, stodoły w tym kraju to rzadkość.
Wierzchołek wulkanu Tongariro był pokryty śniegiem. Dojechaliśmy do parkingu, w którym mogliśmy zostawić samochód i ruszyć w pierwszą wędrówkę.
Wejście na szczyt wulkanu, która w filmie Władca Pierścieni jest charakterystycznym krajobrazu Mordoru nie powiodło się z uwagi na moją niewydolność fizyczną. Wędrówkę zaczęliśmy już od poziomu wysoko ponad poziomem morza, dlatego wejście dalej wiązało się z dusznością. Zdobywać szczyty jeden dzień po przylocie do Nowej Zelandii to nie najlepszy pomysł, choć dziewczyna, którą spotkaliśmy na lotnisku w Londynie, zdobyła szczyt i przeszła cały szlak. Generalnie jest to zatem możliwe pod warunkiem, że nie jesteś otyły, nie palisz, nie pijesz i masz doświadczenie w chodzeniu po górach.
Przy zejściu przeliczyłem ile kilometrów dziennie musimy zrobić, aby móc spokojnie wrócić do Queenstown i odlecieć samolotem do Auckland. Okazało się, że czasu wcale nie mamy tak dużo, więc szybko zebraliśmy się do samochodu i ruszyliśmy sprawnie w dalszą podróż. Miało być sprawnie, a okazało się że na jednej ze stacji benzynowej zostawiłem swój portfel, więc opóźniliśmy podróż o cenną godzinę.
Trzecią noc spędziliśmy na bardzo wygodnym kampingu w okolicach Sanson.
P. był tak zadowolony z noclegu, że zapłaciliśmy chyba więcej niż musieliśmy. Najczęściej bezpłatne noclegi nie są tak naprawdę bezpłatne ponieważ ich właściciele oraz osoby, które opiekują się kampingiem oczekują od przyjezdnych donacji. Nie jest określany jakiej wysokości musi być darowizna.
Dzień szósty – w drodze do Wellington
Rano, pierwszy raz wymieniliśmy wodę w zbiornikach kampera. Okazało się, że to trochę za wcześnie. Nie miałem pojęcia jak szybko te zbiorniki się napełniają. Nie rozumiałem co to znaczy 85 litrów. Najprawdopodobniej mogliśmy to zrobić kolejnego dnia.
Pies
Po drodze, zatrzymaliśmy się Foxton gdzie nad brzegiem morza Tansmana zjedliśmy obiad. Gotowanie w kuchni kampera nie było takie trudne. Najwięcej uwagi wymagało zmywanie naczyń. Miałem w pamięci, że im mniej wody zużyjemy, tym rzadziej będziemy musieli wymieniać ją w kamperze. Na plaży sesja fotograficzna. P. stwierdził, że obok naszego kampera leżał wielki pies. Jak się okazało nie był to pies tylko foka ucinająca sobie drzemkę za wydmą. Z kolei to pogoda tego dnia była jak pod psem.
Ruszyliśmy w długą podróż z Sexton do Wellington krajową jedynką. To był chyba najdłuższy jednarozwy etap naszej podróży.
Wellington, stolica Nowej Zelandii
Wellington powitało nas prawdziwe nowozelandzką pogodą – porywistym wiatrem, który huśtał naszym kamperem jak dziecięcą kołyską.
Odczekaliśmy aż przestanie padać deszcz i wyruszyliśmy na spacer do centrum stolicy Nowej Zelandii. Centrum przypominało Sydney. Widzieliśmy architekturę kolonialną miasto jest zadbane i czyste. Odwiedziliśmy teatr. Większość sztuk to komedie, najbardziej dramatyczna sztuka to Gorące Lato w Oklahomie na podstawie „Sierpień” Tracy Letts. Niestety komedii nie lubimy, a to nie był dzień, kiedy grają dramat.
Pogoda niestety nie pozwoliła na dalsze zwiedzanie.
Wellington to naprawdę bardzo wietrzne miasto. Wróciliśmy do naszej kołyski.