Maj 2019 roku był w Polsce wyjątkowo zimny. W Patagonii w tym czasie panowała późna jesień. Nie wiedziałem tego, kiedy kilkanaście miesięcy wcześniej kupiłem bilet do Buenos Aires. O boskim Buenos usłyszałem po raz pierwszy dzięki zespołowi Maanam.
Nie ma tego złego, dzięki przymusowemu pobytowi we Frankfurcie nad Menem, mogłem zwiedzić miast i wypocząć przed podróżą do Ameryki Południowej.
Dzień pierwszy – El Calafate
Wylądowałem w Buenos kilkadziesiąt minuty po północy. Zaczął się mały wyścig z czasem, by zdarzyć na lot do El Calafate za cztery godziny. Udało mi się dotrzeć na czas. Bez plecaka udałoby się może przy oknie dwugodzinnym. Kierowca Ubera poprosił mnie, żebym usiadł z przodu. W ten sposób chciał uniknąć agresji taksówkarzy. Przynajmniej tyle zrozumiałem z argentyńskiego hiszpańskiego. Na lotnisku blisko godzinę spędziłem, walcząc z bankomatami. Chciałem mieć przy sobie trochę pesos. Okazało się, że z powodu wczorajszego strajku również bankomatów nie napełniono. Pierwszy raz skorzystałem tu z wypłaty kartą Curve. Niestety dotychczas nie znalazłem bankomatu, w którym można wypłacić pieniądze bez prowizji. Niestety po rejsie z Lufthansą z Frankfurtu jestem niedojedzony. Zjadłem hamburgera w Buenos, jednak wciąż mało. W Aerolineas Argentinas poczęstowali mnie małą czekoladką. Nie udało się doprosić o dokładkę.
Z lotniska do El Calafate
Lotnisko w El Calafate było malutkie. Od razu ma się poczucie, że przyleciało się do „wygwizdowa”. Nie było tak zimno, jak pierwotnie myślałem. Wygooglowałem wschód słońca- pierwsze promienie miały zajrzeć dopiero o 10! Zachód słońca o tej porze roku jest około 18. Wszystko ma też swoje dobre strony. Przez kilkanaście następnych dni nie musiałem wcześnie wstawać, żeby zobaczyć wschód słońca. W autobusie poznałem dziewczynę z Rosji. Spieszyła się na wykupioną wycieczkę do El Chaltén. Jak tylko dojechaliśmy do El Calafate, mając w perspektywie jet-lagowe cierpienia przez cały dzień, wolałem spożytkować ten czas na zwiedzanie. Okazało się, że zostało jedno wolne miejsce w busie.
El Chaltén

Podczas niemal dwugodzinnej podróży do El Chaltén poznałem jeszcze Amerykanina i Argentyńczyka. Stworzyliśmy sympatyczny kwartet.

Po drodze zatrzymaliśmy się w osadzie La Leóna, gdzie napiłem się kawy i posiliłem ciastkami. Osada znajduje na ważnej dla Argentyńczyków drodze numer 40, łączącej północ kraju z południem.


La Chaltén to mała osada położona u podnóża gór, około 120 kilometrów na północ od El Calafate. Z miasteczka wybraliśmy się na szlak w kierunku Laguno Capri.

Mapa szlaku przy La Chaltén. Doszliśmy tylko do punktu widokowego na Fitz Roy i jeziora Capri. Według przewodnika, który zabrał nas na wycieczkę, dalsza część szlaku była w zimie niebezpieczna. Nasz odcinek nie był bardzo wymagający, zajął około trzech godziny.

Podziwialiśmy tam szczyt Fitz Roy i (jego?) towarzyszki. To był zdecydowanie dobrze spędzony posamolotowy kac.
Niestety nie zanotowałem wydatku na wycieczkę do La Chaltén, jednak była na pewno tańsza niż ta na lodowiec (poniżej). Myślę, że kosztowała około 60 dolarów amerykańskich.
Wieczorem stołowałem się w restauracji Don Pichon. Serdecznie ją polecam, mają duże porcje i przesympatyczną obsługę. W dzień musi być z tamtą bardzo ładny widok.

Trafiłem niestety na bardzo kiepski hostel. Niestety oceny na booking.com nie zawsze działają i właściwie ukierunkowują. Za to z gorąco polecam Calafate Hostel1. Cena tam była tylko nieco wyższa, a obsługa i warunki o niebo lepsze. Mieszkali tam ludzie, których poznałem pierwszego dnia w Patagonii.
Dzień drugi – El Calafate
Poranek był straszny. Zajęło mi trzy godziny, by doprowadzić się do porządku. Było ciemno, wschód słońca w maju w Patagonii jest około dziesiątej. Nie chcąc budzić współlokatorów, nie zapalałem światła.
Szybko przespacerowałem się do innego hostelu, ponieważ stamtąd odjeżdżał autobus na wycieczkę do jednego z wielu lodowców parku narodowego Los Glaciares National Park.

Zaraz po Antarktydzie, południowe pasmo Andów jest największym terenem pokrytym śniegiem na półkuli południowej. Tak zwany Southern Patagonian Ice Field ma 370 km długości i średnią szerokość 35 km. Jest to miejsce 48 większych lodowców i ponad 100 mniejszych.
Lodowiec Perito Moreno. To zdecydowanie mniejszy niż Upsala i Viedma (975 km2), położone na północ. Perito Moreno jest wyjątkowy między innymi, dlatego że stosunkowo łatwo dotrzeć do czoła lodowca. Mogą tam przybyć nawet niepełnosprawni. Jego powierzchnia nie zmniejsza się od kilkudziesięciu lat. Jest większy niż Buenos Aires (powierzchnia lodowca to ponad 200 kilometrów kwadratowych). Jego wysokość jest taka jak obelisku w stolicy Argentyny.
Ceny wycieczek w to najpopularniejsze miejsce w El Calafate są dość zróżnicowane. Zapłaciłem 105 dolarów amerykańskich i cena obejmowała: transport do parku tam i z powrotem, przeprawę promem w stronę lodowca tam i z powrotem, wycieczkę po lodowcu z przewodnikiem.
Cena wycieczek nie obejmuje 700 pesos argentyńskich, które trzeba uiścić przy wstępie do Parku w gotówce.
Co tu dużo mówić. Widok lodowca Perito Moreno zapiera dech w piersiach. Największe wrażenie robi perspektywa. W odróżnieniu od tych, które widziałem w Nowej Zelandii, tu na wyciągnięcie ręki mamy w zasięgu wzroku cały krajobraz. Kolejny atut to struktura lodu, na początku napotkamy ścianę lodu, ale sięgając dalej wzrokiem, można zobaczyć lodowy las.


Balkony do oglądania lodowca i jego topniejących fragmentów są położone bardzo blisko. Trochę żałowałem, że nie mieliśmy więcej czasu, żeby spokojnie usiąść i pokontemplować. Mając w dłoni kieliszek szampana, mógłbym tam spędzić cały dzień.
Po prawie dwóch godzinach wsiedliśmy ponownie w autobus, który zwiózł nas do przystani położonej kilka kilometrów na południe. Niewielkim statkiem przepłynęliśmy na drugą stronę jeziora, żeby zacząć wędrówkę po lodowcu.
Wędrówka po lodowcu

Żeby wejść na lód, trzeba było przejść kilkaset metrów od przystani. Następnie przewodnicy założyli nam raki. Wkrótce przekonałem się, że bez tych ciężkich nakładek na buty nie przeszedłbym bezpiecznie nawet metra.
Wycieczka po lodowcu była czymś więcej, niż oczekiwałem. Trwała około półtorej godziny, ale krajobrazy, jakie widziałem, odcień błękitu, a dla niektórych nawet smak lodowca pozostanie na długo zapisany w pamięci.
Byłem szczęściarzem. To był 31 maja, ostatni dzień sezonu, kiedy organizowane są wycieczki (tzw. minitrekking) po lodowcu Perito Moreno.
Lodowiec Perito Moreno wpisuję na swoją listę najbardziej epickich widoków, zaraz obok wodospadów Iguazú (2015 rok) i szlaku Kalalau.
Tym, którzy podróżują trochę wolniej niż ja, polecam pod rozwagę rozłożenie zwiedzania lodowca na dwa dni.
Dzień trzeci – Ushuaia – na południe Patagonii
Udało mi się nie zaspać. Wstałem o piątej rano i godzinę później siedziałem już w busie jadącym do lotniska FTE (El Calafte Airport). Pierwszy raz od mojego pobytu w Patagonii spadł śnieg.

Lot do Ushuaia miał trwać około półtorej godziny. Byłem bardzo ciekaw warunków pogodowych na końcu świata. Podczas krótkiego lotu mogłem obserwować przepiękny wschód słońca nad Andami.
W drodze na koniec świata
Po wyjściu a terminal lotniska w Ushuaia spotkał mnie przepiękny krajobraz miasta położonego wśród wysokich gór. Mówią, że to koniec świata, choć nie jest to do końca prawdą…

Ushuaia
Ushuaia położona na północnym brzegu Kanału Beagla z populacją niespełna 75 000 to stolica argentyńskiej prowincji Tierra del Fuego, jest uznawana za najdalej na południe położone miasto na świecie.
Taksówkarz, który zawiózł mnie z miasteczka do stacji kolejowej, opowiadał, że w Ushuaia żyje się dobrze. Zarobki są stosunkowo wysokie w porównaniu z resztą Argentyny, a podatki właściwie nie istnieją (?!). Ma to być zachętą wewnętrznych imigrantów.
W pierwszy dzień pobytu w Ushuaia wybrałem się kolejką, która niegdyś woziła więźniów do pracy, do Parku Narodowego Ziemi Ognistej.
Kolejka Na Koniec Świata Kolejka ma tylko trzy stacje. Do dziś widoczne są skutki pracy więźniów — pnie drzew po wycince.
Przeszedłem północną część szlaku Pampa Alta. Dopiero na samym końcu okazało się, że szlak był zamknięty. Przed wyjazdem do Argentyny naczytałem się niepochlebnych opinii na temat Patagonii w zimie. Oczywiście żadna z nich się nie sprawdziła. Był nawet cieplej, niż myślałem.
Park Narodowy Ziemii Ognistej

Dzień czwarty – Ushuaia
Drugi dzień poświęciłem na zwiedzanie części zachodniej Parku. Niestety i tym razem pogoda nie dopisała.
Najpierw poszedłem nad zatokę Lapataia, jezioro Small Negra i potem wzdłuż brzegu jeziora Acigami.
Zatoka Lapataia uchodzi do kanału Beagla, który „odcina” najdalej na południe wysunięte wyspy Ameryki Południowej. Jest on również granicą między Chile i Argentyną.
Najbardziej ucieszył mnie 5-minutowy pobyt w Chile. Szlak Hito XXIV wzdłuż jeziora Acigami prowadzi do granicy chilijsko-argentyńskiej.
Dzień piąty — Ushuaia

Tuż po zwiedzaniu więzienia odwiedziłem restaurację La Estancia Parrilla. Za 800 pesos można tam wykupić obiad w postaci szwedzkiego stołu z grillem.
Oficjalnie uznaję argentyńską kiełbasę jak dobrą, zaraz, a może na równi z tą polską. W restauracji mówi się na nią chorizo. Wcześniej w El Calafate miałem okazję zjeść odpowiednik polskiego czarnego. Polak tu z głodu nie umrze. Do posiłków podawało się niestety zbyt mało warzyw. Za tym tęskniłem.
Ushuaia pożegnała mnie pięknym zachodem słońca. Pierwszy raz od mojego przyjazdu w to odległe miejsce, zza gór pokazało się słońce.

Cudowne widoki! Marzy mi się kiedyś wyjazd do Patagonii 🙂
Nie jest tam tak daleko:)